Jabłka najlepsze pod słońcem. Odwiedziliśmy sad bez chemii
W dzieciństwie, gdy zobaczyła w jabłkach robaki, z rumieńcami na twarzy biegła do taty i krzyczała: „Tato, trzeba pryskać!”. Ale tata machał ręką i mówił: „Spokojnie, nic nie trzeba”.
Z dala od asfaltu, otoczony zielenią, z mnóstwem ptaków – Anna Szlączka z podwrocławskiej Lutyni przejęła sad po rodzicach.
Opowiada, że pomysł życia i pracy na wsi nie od razu jej się podobał. – Byłam małą dziewczynką, kiedy rodzice zaczęli tworzyć ten sad. Rosłam w nim, i spędzałam tu wszystkie wolne chwile i wakacje, czy tego chciałam, czy nie. Na początku byłam zbulwersowana, że mnie rodzice w takie miejsce przywieźli, do takiej wioski. Ale to się z czasem zmieniło, poznałam tu wielu wspaniałych ludzi, i mój mąż jest ze wsi. Nie wyobrażam sobie, że miałabym mieszkać gdzieś indziej. A kiedy powiedziałam synom, że pewnie będą ciągnęli do Wrocławia to popatrzyli na mnie, jakbym powiedziała coś absurdalnego.
Cały czas o to miejsce walczymy
– To był ukochany sad mojego taty, który już niestety nie żyje. Razem z mężem robimy wszystko, żeby sad został – mówi pani Anna. Kilka lat temu stanęli przed decyzją czy iść do pracy, czy też zrobią coś, żeby sad przetrwał.
Musieli dzielnie stawić czoła przede wszystkim brakowi opłacalności produkcji owoców, a także niespodziewanym szkodom spowodowanym przez aurę: gradobiciom, przymrozkom (jeden z nich zniszczył im prawie wszystkie owoce), i suszy. – Studnia, którą zbudowali rodzice przetrwała kilkadziesiąt lat i wyschła. A ta, którą my zbudowaliśmy, wyschła już po roku. Cały czas o to miejsce walczymy – mówi pani Anna.
Jako jedni z pierwszych zainteresowali się integrowaną produkcją – opiera się ona na ścisłym monitorowaniu stanu sadu, ilości deszczu, obecności szkodników czy parametrów wiatru, dopiero parametry pokazują, czy należy zastosować jakiś oprysk, czy nie.
Postawili na sprzedaż detaliczną, otwierając się bezpośrednio na klientów, w tym rodziny z małymi dziećmi.
– Sad istnieje 40 lat, my prowadzimy go z mężem od 20 lat, robiąc cały czas to, co mój tata tak kochał. Choć początkowo nie mogłam zrozumieć taty, dlaczego nie interweniuje chemią, kiedy widać było szkodniki, teraz doskonale to rozumiem. Działamy tylko wtedy, kiedy nalot szkodników w znaczący sposób uszkodziłby nam zbiory. Używamy tak mało chemii, że w czasie badania naszych owoców laboranci nie znajdują śladu pozostałości chemicznych. Wyniki prezentujemy na naszym profilu na facebooku.
Pani Anna dodaje, że jej rodzice tworząc sad, myśleli przede wszystkim o nich, o dzieciach. I że to nie mają być, jak w słynnej anegdocie „jabłka na sprzedaż, a nie do jedzenia. – Sami mamy dzieci i nie wyobrażam sobie, żeby truć środowisko, które i tak jest już przecież skażone. Uważam, że każda jednostka może się przyczynić do tego, by jeszcze bardziej je zatruć, a ja nie chcę być taką osobą. . Nie mogłabym żyć z myślą, że naraziłam kogoś na alergię czy jeszcze coś gorszego.
Owoce czyste, do jedzenia
Możliwość bezpośredniego kontaktu, rozmowy i wizyty w sadzie jest dla klientów znacznie ważniejsza niż certyfikaty. – Jesteśmy otwarci, i nasz sad jest otwarty. Oprowadzam czasem wycieczkę, której opowiadam o sadownictwie, a niektórzy się dziwią się, że tu ktoś czyta książkę, a tu jakaś rodzina leży na kocu pod drzewem – opowiada pani Anna.

My skorzystaliśmy z jej zaproszenia, i udaliśmy się pod koniec października na otwarte spotkanie „Święto sadu” – spędzając w Lutyni miłe niedzielne popołudnie. Wróciliśmy zaopatrzeni w jabłka i soki. Na miejscu jedliśmy też rzemieślnicze lody, a dzieci wzięły udział w warsztatach lepienia z gliny. Zachwyciło nas to miejsce, zieleń, śpiew ptaków i promienie słońca odbijające się w błyszczących skórkach jabłek. Przede wszystkim zachwyciły nas same jabłka.
Różnica w smaku? Kolosalna. Wystarczy wbić zęby w skórkę – jest krucha, chrupiąca, delikatna, słodka, pozbawiona goryczki– zupełnie inna niż gdy kupujemy jabłka w sklepie czy osiedlowym warzywniaku. Najlepszymi recenzentami są moje kilkuletnie dzieci, które do tej pory zwykle oddawały owoc po paru gryzach, i zazwyczaj prosiły, by obierać im skórkę. A teraz chrupią bez opamiętania jedno jabłko za drugim – w całości, nieumyte, kupione prosto z sadu. Twierdzą, że najlepsze jabłka, jakie w życiu jadły. Pierwszy kilogram z czterech zniknął tak szybko, że wracaliśmy po więcej.
„Właściwie to ja tu nie pracuję”
Głównym zajęciem pani Anny w sadzie jest cięcie – zaczyna w listopadzie, kończy w kwietniu. – – Jestem w gronie tych szcześliwców, którzy pracują zajmując się swoim hobby,więc można powiedzieć, że ja nie pracuję – śmieje się sadowniczka. W sadzie pracuje też jej mąż, Bolesław i pomagają synowie, którzy jeszcze się uczą.
Klienci – z którymi pani Anna lub jej synowie spotykają się osobiście w różnych punktach Wrocławia w określone dni tygodnia – cenią ich otwartość i bezpośredniość oraz rodzinny charakter przedsięwzięcia.
Synowie w określone dni tygodnia pod szkołą na Nowym Dworze sprzedają jabłka, a także śliwki, brzoskwinie, gruszki, soki, ocet jabłkowy, oraz dżemy nie dosładzane i mało słodzone – wszystko co pochodzi ich rodzinnego gospodarstwa.
– Na Zemską przychodzą do nas dzieci, a nawet wnuki osób, które pamiętają jeszcze moich rodziców. Na pewno byli tam już przed 1985 rokiem. Mówią, że żadne inne jabłka tak im nie smakują. Nie mogą odżałować, że nie mamy już truskawek – opowiada pani Anna.
By się utrzymać, pani Anna robi też pyszne, w 100 proc. naturalne soki i przetwory z owoców, a także piecze chleby żytnie na zakwasie oraz chałki – z mąki od pana Zenona, właściciela młyna w Jordanowie Śląskim, z którym wspólnie zakładali stowarzyszenie Slow Food Dolny Śląsk. Rewelacyjne, domowe wypieki można u niej zamawiać za pośrednictwem facebooka.
***
Informacje o spotkaniach w sadzie i możliwości kupienia jabłek, przetworów i wypieków z domowego gospodarstwa Anny Szlączki znajdziecie na facebookowym profilu sadu Owoce Lutyni