Warzywa bez chemii? Gospodarze przyjeżdżają z nimi do Wrocławia
– Mama chciała, żebym miała dobrą pracę, najlepiej w biurze, w korporacji. A ja chronię swoje 20 hektarów gleby – opowiada Ewelina Chorążewska, która wspólnie z mężem stworzyła ekologiczne gospodarstwo na Ziemi Kłodzkiej.
Gdy po latach życia i pracy w Niemczech zdecydowali się stworzyć w Polsce coś swojego, padł pomysł na gospodarstwo.
Ewelina i Grzegorz Chorążyczewscy – oboje z Dolnego Śląska – szukali w regionie przede wszystkim dobrego miejsca do życia. Znaleźli spory kawałek ziemi w powiecie ząbkowickim i wyremontowali starą stodołę, która jest dzisiaj ich domem. Wcześniej sprawdzili, czy w miejscowości jest przedszkole i szkoła dla syna.
A skąd pomysł na ekologię? – Studiowałam ochronę środowiska na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Już wtedy jeden profesor przekonywał nas, że ekologia to przyszłość – wspomina pani Ewelina.

Chorążyczewscy – choć nie mieli wcześniej doświadczenia w rolnictwie – od ponad 10 lat uprawiają warzywa, w tym marchew, ziemniaki, sałaty, buraki, koper, ogórki, szpinak, czosnek, dynię, cukinię, jarmuż, pietruszkę, a także owoce, w tym truskawki.
Gdy na forum Kooperatywy Spożywczej Wrocław ktoś zadał pytanie: „czy ekologia to nie jest pic na wodę?” pani Ewelina włączyła się do dyskusji, broniąc ekologicznych gospodarstw.
Ludzie pytają: po co płacić więcej za coś, co „różni się wyłącznie tym, że ma znaczek eko?”.
Ewelina Chorążyczewska: Podam przykład. Mamy wielu klientów, których dzieci borykają się z alergiami. Często jest to związane z trądzikiem czy wypryskami na różnych częściach ciała. Rodzice biorą u nas na przykład ziemniaki na dwa tygodnie, bo tylko one ich dzieciom nie szkodzą. To są ludzie, którzy widzą, jak ogromne są różnice między warzywami z tzw. uprawy konwencjonalnej, a naszymi. Dla nich to jest najważniejsza rekomendacja. Osobiście nie wierzę w tak zwane „naturalne” gospodarstwa bez certyfikatu.
Dlaczego?
Z tego co wiem, na jesień niemal wszyscy randapują pole. Jeszcze do niedawna także pod nasz dom podjeżdżali busem ze Szczecina i pytali, czy chcemy kupić nawóz bez faktury, za pół ceny. Kiedy wycofywali randap, niektórzy rolnicy w ten sposób porobili sobie zapasy na lata. Rozmawiałam kiedyś z panem, który ma swój ogródek i troje wnucząt, ale nie wyobraża sobie randapem nie pryskać. Powiedział mi: „przecież jak nie popryskam, to zaraz mi chwasty wyjdą”. To jest takie myślenie. Inny przykład to rolnik, który spalił sobie całą uprawę, bo pomylił kanistry z opryskami.
To nie jedzenie uczula, ale chemia, opryski?
Tak to często w przypadku warzyw i owoców wygląda. Wśród klientów mamy małżeństwo, których córka, alergiczka, nie może jeść truskawek – zwykle alergizujących. Ale nasze może jeść.

Uzyskanie ekologicznego certyfikatu wiąże się z wielką papierologią?
Jest papierologii przy tym, ale wszystko do ogarnięcia. Wniosek płatności obszarowych, który każdy rolnik mający powyżej 1 ha i tak musi wypełnić, trzeba przepisać jeszcze raz na drugi papier. No i kontrole – my mamy je częściej.
Za proces cetryfikacji trzeba zapłacić około 800 złotych. Już samo istnienie tej opłaty to dla niektórych argument, że certyfikat eko można sobie po prostu kupić.

Jak wyglądają kontrole?
Są bardzo różne. Kontrolują nam na przykład materiał siewny, bo zostawiamy sobie część roślin na nasiona, żeby nie musieć rok po roku kupować modyfikowanych genetycznie nasion. Chodzą z nami po polach, sprawdzają, jak wszystko wygląda i czy jest zgodne z tym, co w papierach. Musimy mieć na przykład określony procent roślin motylkowych, które pochłaniają azot z powietrza itp.
Kontrolerzy biorą też np. liście ziemniaków albo bulwy do badania, kapustę, marchewkę – liście czy korzenie. Kontrole są zapowiedziane dzień wcześniej, więc nie sposób się na nie specjalnie przygotować. Dlatego nie wierzę w opowieści, że można robić, co się chce i dalej mieć certyfikat.
Być może te opowieści biorą się stąd, że część rolników mających dużą uprawę konwencjonalną, przeznacza 1 ha pola pod ekologię, za co uzyskuje dopłaty. Natomiast my mamy 20 hektarów i wyłącznie ekologię.
Żeby uprawiać 5 hektarów ekologicznych warzyw, potrzebne jest nam blisko 20 hektarów pola. Stosujemy płodozmian i tylko naturalny kompost, a także nawóz od zwierząt. Dwie trzecie ziemi co roku przeznaczamy na zasiew koniczyny, mamy też trochę zboża, owsa, które wymieniamy u naszego sąsiada na naturalny nawóz od zwierząt.
Za stosowanie niedozwolonych substancji można dostać karę?
Nawet nie wiem, czy są za to kary. Ale na pewno traci się certyfikat, i przede wszystkim zaufanie.
W uprawie ekologicznej ryzykujecie, że stracicie część plonów i że będą one mniejsze?
Tak, czasem mamy duże straty. Na przykład w zeszłym roku całą wiosnę mieliśmy problem z mszycą. Był taki nalot tej mszycy, że nic naturalnego nie działało. Poszło nam w straty bardzo dużo szpinaku. W zeszłym roku bez chemii nikomu nie powychodziły ogórki. Powinniśmy zbierać po 200 kg, a zbieraliśmy po 10 kg.
Czy to jest w ogóle opłacalne?
Zeszły rok był średnio opłacalny. Ale mamy swoje grono klientów, i dopóki jeszcze nie przynosi nam to strat, robimy to, co robimy.
W zeszłym roku sporo naszej marchwi pogryzły myszy i nornice. Konwencjonalne rolnictwo takich problemów nie ma, bo – co ciekawe – gryzonie nie pójdą tam, gdzie ziemia jest spryskana chemikaliami.

Próbuję sobie wyobrazić, co w takim razie jedzą ludzie.
Mój syn dostawał w zeszłym roku w szkole marchewki i inne warzywa, w ramach programu zdrowego odżywiania dzieci. Kilka razy zdarzyło mu się przynieść jakąś marchewkę do domu, dałam ją naszemu chomikowi, ale odpychał, nawet jej nie ruszył.
Ludzie sceptyczni wobec ekologii powtarzają też często argument, że człowiek eksploatuje glebę od wieków, więc trudno oczekiwać, że cały czas będzie ona „naturalnie” rodziła pożywienie.
My stosujemy płodozmian, nawożenie organiczne, spulchniamy ziemię pługiem, i jakoś rodzi ta ziemia. Od razu wiedzieliśmy, że będziemy potrzebowali większego pola, na pięciu hektarach niewiele można podziałać. Na przykład ziemniaków nie można sadzić cztery lata po sobie, a kapusty przez pięć lat. Jeśli ziemi jest mało, to trudno żonglować, nie ma pola do manewrowania, miejsca do zasiania koniczyny dla zwierząt i tak dalej.
Od tylu wieków ludzie stosowali płodozmian i nawożenie organiczne, i to funkcjonowało. Dopiero ostatnio jest takie pogorszenie. Ale podam jeszcze jeden przykład: my kupowaliśmy sprzęt od pana, który swoje ziemie ma tak przenawożone, że na kolejnych 25 lat musiał je zostawić w odłogu.

Mam czasem obawy, kiedy idę na targ po warzywa.
W dużych sklepach są jeszcze jakieś kontrole, choć zwykle różne rzeczy wychodzą dopiero po fakcie. Ja najbardziej bałabym się kupować na małych stoiskach i od działkowców. Na takich działeczkach to sobie nawóz sypią z ręki, ile im tam się sypnie.
Mieliście wcześniej doświadczenie w pracy na roli?
Nie mieliśmy. Mąż pochodzi z Ziębic, ja z Legnicy, dlatego po latach wróciliśmy na Dolny Śląsk. Czasami mamy totalnie dość, i najchętniej byśmy się spakowali i pojechali z powrotem do Niemiec.
Momenty kryzysowe są kiedy?
Zwłaszcza teraz, w sezonie, kiedy jest nawał pracy. A mamy problem z ludźmi do pracy – to są chwile zwątpienia i pytania, po co nam to było. Głównie wszystko sami robimy. Ekologiczna uprawa wymaga na przykład większego pługowania, więcej przejazdów wypielaczami. Jeżeli plewimy np. selery, to wypielacz jedzie przez międzyrzędzia, a my między roślinami pielimy ręcznie. Ziemniaki musimy trzykrotnie podsypywać ziemią, żeby zabić chwasty.
W Niemczech działa system abonencki – klienci za określoną kwotę dostają z ekologicznych gospodarstw skrzyneczki z tym, co akurat obrodziło. Rozumieją, że czasem coś się udaje, a coś innego zupełnie nie.
U nas w 2015 roku była taka firma, która robiła paczuszki i dołączała do nich przepis. Myślę, że może coś takiego miałoby u nas rację bytu. Gdyby w takiej paczuszce były wszystkie składniki, i żeby przepisy nie były zbyt czasochłonne, bo jednak ludzie nie mają czasu gotować.
Rozwozicie sami te swoje warzywa do Świdnicy, Legnicy, Lubina i Wrocławia.
Tak, głównie ja rozwożę, w zimie pomaga mi mąż. We Wrocławiu jestem co tydzień, a w pozostałych miastach co dwa tygodnie. Umawiam się z klientami w jakimś konkretnym miejscu, zwykle w bocznych dzielnicach, nie wjeżdżam do centrum.
Myślicie o tym, żeby swoje warzywa przetwarzać?
Nie, zdecydowanie stawiamy na świeże warzywa, póki mamy siłę. Wkładamy tyle pracy w to, by je wyprodukować, że nie wyobrażam sobie jeszcze coś dodatkowo robić.
***
Gospodarstwo Eweliny i Grzegorza Chorążyczewskich
57- 230 Doboszowice 147
k. Kamieńca Ząbkowickiego
tel. 603 892 791