Dolny Śląsk światową kolebką ekologii w rolnictwie. Wracamy do korzeni?
Biodynamika, uznawana za najstarszą formę rolnictwa ekologicznego, zrodziła się prawie 100 lat temu pod Wrocławiem. Czy teraz do nas wraca? Rozmawiamy z Rafałem Borkowskim, kierownikiem gospodarstwa biodynamicznego Ekolomia, spod Wrocławia i Pawłem Bietkowskim, prezesem Stowarzyszenia Demeter-Polska*, prawnukiem pioniera biodynamiki w Polsce.
Marzena Żuchowicz: Prawie sto lat temu, w Kobierzycach, Rudolf Steiner przekonywał rolników, że gospodarstwo to żywy organizm, w którym gleba, rośliny, zwierzęta i ludzie tworzą jedną, spójną całość. Czy takie podejście do rolnictwa znów jest aktualne?
Paweł Bietkowski: Wykłady Steinera, nazwane później „Kursem rolniczym”, to początek wprowadzania zasad ekologii w rolnictwie. Dziś takie podejście przeżywa wielki rozkwit na całym świecie. Coraz więcej uwagi zwraca się na różnorodność biologiczną i dobrostan zwierząt, czyli na elementy, od których odeszło rolnictwo konwencjonalne.

Rafał Borkowski: Biodynamika to jeszcze bardziej pogłębiona wersja rolnictwa ekologicznego. Od początku była ruchem niemieckojęzycznym i siłą rzeczy najmocniej rozwinęła się w Niemczech, gdzie certyfikat rolnictwa biodynamicznego Demeter jest już bardzo rozpoznawalny. W Polsce nie każdy rolnik jest na taką pracę mentalnie gotowy. Na Dolnym Śląsku jest kilka gospodarstw biodynamicznych, ale jesteśmy wyspami na mapie rolnictwa konwencjonalnego.
PB: Obecnie rolnictwo ze znakiem Demeter to ruch światowy i globalna marka. Aby dobrze się rozwijał potrzebujemy polskojęzycznych doradców rolnictwa biodynamicznego, bo obecnie musimy korzystać z usług zagranicznych specjalistów, co znacznie utrudnia przestawianie gospodarstw na nowy sposób gospodarowania.
Jeszcze do niedawna w Polsce szkoły i uczelnie rolnicze uczyły właściwie tylko rolnictwa konwencjonalnego, opartego na ropie naftowej i chemii.
PB: Biodynamika to krok dalej. Nie stosujemy żadnych nawozów sztucznych ani syntetycznych środków ochrony roślin. Organizm gospodarstwa nie może funkcjonować bez chowu zwierząt, dlatego niezwykle ważny jest ich chów wraz z towarzyszącą mu uprawą roślin pastewnych. Zwierzęta dostarczają obornika, cennego nawozu, który – co warto podkreślić – w gospodarstwach biodynamicznych stosuje się dopiero po przekompostowaniu. W takiej postaci najlepiej użyźnia glebę. Gospodarstwa, które nie posiadają zwierząt przeżuwających lub roślinożernych nie mogą uzyskać certyfikatu Demeter. Wyjątkiem są gospodarstwa ogrodnicze, w których uprawia się warzywa lub rośliny sadownicze. Kolejną ważną sprawą jest pochodzenie nasion. Zabronione jest nie tylko korzystanie z nasion modyfikowanych genetycznie, lecz także pochodzących z produkcji konwencjonalnej. Ponadto co najmniej 10% gospodarstwa biodynamicznego to obszar służący zachowaniu dzikiej przyrody. Rolnicy biodynamiczni dbają o różnorodność biologiczną. Odwrotnie niż rolnicy konwencjonalni zachowują rowy, miedze, mokradła, małe zbiorniki wodne i stawy.

RB: Dziś na uczelniach rolniczych pojawia się już kierunek studiów „rolnictwo ekologiczne”, ale nie zmienia to faktu, że obecnie rolnikiem konwencjonalnym można zostać nawet po krótkim kursie. Monsanto czy Bayer chętnie go opłacą, a wszystkim chętnym dają do ręki gotowe rozwiązanie: kupisz taki a taki materiał siewny, dostaniesz środki ochrony, które zabiją wszystkie rośliny, których sobie nie życzymy i masz gotowy schemat postępowania, gotowy algorytm, który po kolei pokazuje co zrobić i jakich plonów można się spodziewać. Koniec kropka. W naszych czasach, jak ktoś opowiada, że coś trwa 20-30 lat, bo tyle czasu potrzeba, by stworzyć gospodarstwo biodynamiczne posiadające swój specyficzny charakter, to patrzymy na niego jak na wariata.
Panie Pawle, Stanisław Karłowski, pana pradziadek – zainspirowany tezami Steinera – był w latach 30. ubiegłego wieku pionierem biodynamiki na ziemiach polskich. Jak wtedy na niego patrzono?
PB: Pod wieloma względami był pionierem nie tylko w Polsce, lecz także na świecie, bo jako pierwszy, zaledwie kilka lat po kobierzyckich wykładach, stworzył w Szelejewie koło Gostynia wzorcowe gospodarstwo biodynamiczne o powierzchni 1760 hektarów. Zrobił to zanim powstał pierwszy podręcznik rolnictwa biodynamicznego. Dla porównania, w Niemczech taki areał upraw biodynamicznych osiągnięto dopiero w latach 50. XX wieku. Stanisław Karłowski, bankowiec i ekonomista, w 1934 roku, po czterech latach od wprowadzenia metody biodynamicznej, dokonał oceny swojego gospodarstwa. Okazało się, że dzięki rezygnacji z zakupu nawozów sztucznych nie tylko poczyniono duże oszczędności, lecz także odnotowano wzrost plonów. Cały czas szukał nowoczesnych i opłacalnych metod gospodarowania. Produkcję rolną w Szelejewie określano jako wzorową. Karłowski prowadził w prasie ostrą polemikę ze zwolennikami modnych wówczas nawozów sztucznych. Niewiele osób dziś pamięta, że traktory i nawozy sztuczne są tym, co I wojna światowa dała rolnikom. Właściciele ziemscy po pierwszym zachłyśnięciu się efektami stosowania tych nawozów i maszyn w rolnictwie, zauważyli ich wady – pojawiły się choroby roślin, a gleba zaczęła się wyjaławiać.

RB: Rolnicy nie myśleli wtedy o ekologii, w taki sposób tak jak my dzisiaj. Ci, którzy słuchali wykładów Steinera zadawali sobie wiele pytań. Budować stajnie i obory, czy raczej już one nie będą potrzebne? Czy na pewno maszyny, które pojawiły się w gospodarstwach jako efekt utylizacji sprzętu wojskowego i nawozy chemiczne, wytwarzane w fabrykach produkujących wcześniej gazy bojowe, całkowicie zastąpią dotychczasowy sposób dbania o jakość ziemi? Steiner jasno mówił, że tak się nie stanie, ponieważ takie gospodarowanie zniszczy różnorodność biologiczną i tę żywą część naszej planety, jaką jest gleba. To absolutnie logiczne.
Dziś nawet bardziej aktualne?
RB: Tak, bo działalność człowieka polegająca na tworzeniu monokultur niesamowicie się nasiliła.
Panie Rafale, a jak dziś na Dolnym Śląsku odbierana jest biodynamika? Jak patrzą na was sąsiedzi?
RB: Pukają się w głowę, gdy widzą, co robimy. Czasem mają rację, bo nie od razu wszystko nam wychodzi. Mówią o nas, że eksperymentujemy. I rzeczywiście jest to pewnego rodzaju eksperyment, a my się cały czas uczymy. W rolnictwie biodynamicznym trzeba mieć swój materiał siewny i rośliny dostosowane do naszego klimatu. Należy starać się stworzyć im jak najlepsze warunki wzrostu, żeby nie zostały stłamszone przez inne. To sztuka patrzenia, łączenia ze sobą różnych elementów. Tutaj nie ma gotowych schematów, trzeba dostosowywać się do istniejących okoliczności.
Uzyskanie biodynamicznego certyfikatu Demeter jest jeszcze trudniejsze niż otrzymanie „zielonego listka”. Zapytam wprost: czy to się opłaca?
PB: Certyfikat zielonego listka ma dziś wielu rolników konwencjonalnych, którzy chcąc otrzymać dopłatę za gospodarowanie metodami ekologicznymi przeznaczają jedynie część swoich pól na tego rodzaju uprawy. Natomiast, aby otrzymać certyfikat Demeter należy przestawić na metodę biodynamiczną całe gospodarstwo, nie można równocześnie prowadzić gospodarstwa konwencjonalnego. Biodynamika to coś więcej, to podejście holistyczne, styl życia, obserwacja otaczającej przyrody, uważność na bioróżnorodność i dobrostan zwierząt.
RB: Na pewno nie jest to biznes dla inwestorów, którzy oczekują jak najszybszego zwrotu poniesionego kapitału. To zwykle przedsięwzięcie rodzinne, rozłożone na dekady. Z drugiej strony, pewne różnice widać od razu. My w celu ograniczenia liczebności chwastów stosujemy zabiegi mechaniczne, podczas gdy rolnik konwencjonalny przeprowadza kosztowne opryskiwania chemiczne. Poza tym wydaje bardzo dużo pieniędzy na materiał siewny, które musi co roku kupować, bo z nowoczesnych, mieszańcowych odmian nie pozyska własnych nasion.

PB: Tak zwane konwencjonalne rolnictwo się kończy. Stało się nieopłacalne i uzależnione od dopłat. Koszty modyfikowanych genetycznie materiałów siewnych i nawozów sztucznych znacznie przewyższają koszty produkcji. Polityka dyktuje ceny w skupie surowców rolnych i wszystko to sprawia, że uprawa konwencjonalna staje się nieopłacalna. Potrzebne są dotacje, żeby wyrównać dochody rolników. To absurd.
RB: W klasycznym dyskursie o rolnictwie, o jego opłacalności i tak dalej, nie uwzględnia się również tego, że te wszystkie nawozy chemiczne spływają potem do rzek i do mórz, co powoduje daleko idące konsekwencje dla środowiska przyrodniczego. Oczywiście wydaje się, że skoro jedzenie stało się tak powszechnie dostępne i tanie, to działalność gospodarstwa ekologicznego może być wyłącznie misyjna. Ale jak długo jeszcze możemy zasypywać matkę Ziemię plastikiem i chemią, licząc na to, że będzie dalej rodziła żywność dla wszystkich? Moje obserwacje skłaniają mnie raczej do refleksji, że rolnictwo wielkoprzemysłowe to kolos na glinianych nogach.
PB: W rolnictwie biodynamicznym chodzi o to, żeby ożywiać glebę, stale zwiększać jej żyzność i dbać o życie biologiczne w glebie. To możliwe, choć wymaga dużej wiedzy i doświadczenia.
Zwierzęta w gospodarstwie to wyzwanie?
RB: Nasze stado dopiero się tworzy. W tej chwili mamy ponad 30 dorosłych krów, ale właśnie teraz krowy zaczynają się cielić, dlatego obsada zwierząt będzie się szybko zmieniać. Obecnie musimy podjąć decyzję, czy chcemy krowy tuczyć i sprzedawać na ubój. W Polsce brakuje małych ubojni ekologicznych. Nie chcemy oddawać naszych zwierząt do rzeźni przemysłowych, aż mi skóra cierpnie na samą myśl o tym. Znając wielkość docelowego stada, możemy zaplanować, ile będzie potrzeba paszy dla zwierząt i ile wobec tego hektarów należy przeznaczyć na pastwiska, na uprawy zbożowe i na uprawę roślin pastewnych. Dokładamy kolejne puzzle, wszystko musi się zgadzać i do siebie pasować.

PB: Dobrostan zwierząt jest sprzężony z jakością gleby. W gospodarstwie bardzo ważną rolę odgrywają przeżuwacze, które dostarczają cennego obornika, który w gospodarstwach biodynamicznych stosuje się dopiero po przekompostowaniu, gdyż podstawą nawożenia w gospodarstwie biodynamicznym jest właśnie kompost. Jego przygotowanie wymaga jednak dużej wiedzy. To temat na oddzielną rozmowę.
Gospodarstwo Ekolomia to także ogrody permakulturowe. Takie uprawy są ostatnio coraz bardziej popularne. Wyjaśnią panowie, o co chodzi z tą permakulturą?
PB: Permakultura też poniekąd wywodzi się z podejścia biodynamicznego do rolnictwa. Podobnie jak przy uprawie zbóż metodą biodynamiczną, patrzymy na taką uprawę i całe otoczenie kompleksowo, holistycznie.
RB: Uprawa warzyw jest bardziej czasochłonna i wymagająca niż uprawa zboża. Przed zasianiem, na przykład marchwi, nie możemy polać ziemi randapem, odczekać jaki czas i cieszyć się z tego, że marchew rośnie równo w rządkach, a pomiędzy nimi nie pojawia się ani jedno źdźbło trawy. My musimy przegonić te tak zwane chwasty; usuwamy je mechanicznie, tak żeby marchew miała przewagę nad innymi roślinami. Stosujemy też naturalne preparaty, które pobudzają procesy wzrostu i dojrzewania. Wiem, że prywatne opinie nie są miarodajne, ale mając świadomość, że nie stosujemy żadnych dodatków ani żadnych sztucznych nawozów, tylko nasz kompost, czuję różnicę w smaku marchewki.

W jaki sposób Ekolomia sprzedaje swoje warzywa?
RB: Mamy sporo stałych indywidualnych klientów, wozimy warzywa m.in. do Wrocławia, współpracujemy też ze sklepami ekologicznymi. Jak widać na przykładzie z Niemiec, marketing bezpośredni skierowany do indywidualnych klientów, którzy ufają producentowi, to chyba dobry kierunek. Tam gospodarstwa rodzinne mają często nawet 600 abonentów, którzy płacą regularnie 12 euro za skrzyneczkę warzyw. Kupujący akceptują sezonowość – wiedzą, że trudno o ekologiczne pomidory w grudniu, dlatego wtedy w skrzynce jest więcej porów, selerów czy buraków. Ten model w Polsce jeszcze nie działa, a sama marka Demeter jest mało znana. My zamierzamy na przykład mleć nasze zboże na mąkę, a kto wie, być może niedługo zaczniemy też wypiekać chleb z naszej mąki. Każda forma przetworzenia produktu podwaja jego cenę i trzeba szukać swojego pomysłu, jeśli chcemy, aby nasza działalność nie miała wyłącznie charakteru filantropijnego i edukacyjnego.

PB: W podejściu biodynamicznym najważniejsza jest samowystarczalność – koszty, jakie ponosi gospodarstwo, nie mogą przewyższać przychodów. A ponieważ dziś każda forma przetwórstwa w rolnictwie istotnie zwiększa cenę sprzedawanego produktu, to chcemy dążyć do takiego modelu, w którym zboże jest mielone u nas, na miejscu, a nie za granicą, jak to się teraz często dzieje.